Teraz opowiem Wam bardzo ciekawą historię.
Wpierw wczujcie się w klimat.
Czwartek, 7.15 rano, słońce wzejdzie za godzinę, za oknem egipskie ciemności, sąsiednie wzgórza toną we mgle, światła w oknach wszystkich budynków pogaszone, tylko autostrada zakorkowana.
W piżamce w różowe i fioletowe kotki wyczłapuję półprzytomna z pokoju, do drzwi łazienki mam dwa metry. Na tym odcinku, ni z tego ni z owego, zagaduje mnie człowiek z SGS (czyli pracownik mojego akademika) i pyta, czy może mi teraz pomalować pokój.
Omawiamy tę kwestię przez jakieś 15 minut. Trochę mi głupio, w tej piżamce, bez okularów, rozczochrana, ale dzielnie podnoszę głowę wysoko i staram się wyglądać poważnie.
Ustalamy, że piątek 7.30 może przyjść z malarzem i pomalować wszystko, wymienić meble, gniazda i klamki szafek, okna, drzwi. Super.
Piątek rano, 6.00 wstaję, wymiatam z pokoju wszystkie swoje rzeczy, krzesło, fotel i stół na korytarz. 7.20 przychodzi dwóch ludzi z SGS, kiedy jem śniadanie, wyjmują okno z ramy i znikają z nim w tajemniczym przejściu z naszego korytarza do nie-wiadomo-kąd (normalnie te drzwi są zawsze zamknięte). Udaje mi się zajrzeć w ten nieznany mi wymiar: winda towarowa i mały składzik. Spoko.
Mój pokój wygląda tak (zauważcie brak okna):


I moje meble na korytarzu (na pierwszym planie część naszej kolekcji obuwia):

Kiedy jem śniadanie, wracają z oknem, z którego starli starą farbę. Klamka odkręcona. Montują okno.
Oni działają, ja dzielnie idę na zajęcia na 9.00. Kiedy wracam, malarz pomyka z pędzlem. W moim pokoju śmierdzi farbą olejną (szafka, okno), zimno, bo okno się nie zamyka (nie ma klamek) i stoi tylko łóżko i biurko (innych mebli nie wnieśli). Ku swej zgryzocie zauważam, że nie ma też gniazdek, tylko jakieś bebechy wystają ze ścian. Pod ścianą zwinięte w rulony tapety, wiadra farb i kleju, szczotka, zmiotka, etc.
Weekend spędzam w takich warunkach, co nie jest nawet takie straszne. Jedyny problem polega na tym, że nie mogę korzystać z prądu w moim pokoju, a tylko tu mam gniazdko do netu. Kable mam za krótkie. Ale jakoś daję radę.
W poniedziałek malarz przychodzi o 7.30, ja wywlekam się z łóżka (nadal w piżamce w kotki) i otwieram mu drzwi. Patrzy i pyta, czy ma przyjść za godzinkę. Bardo mu jestem wdzięczna za tę dobroć. Przychodzi za dwie godzinki z jakąś laską, pogwizdują i malują, ja wychodzę na zajęcia.
Wracam i wszystko jest pięknie. Pomijając to, że nadal nie mam gniazdek, tj. mam, ale są nie przykręcone, więc jeśli trafiam w dziurki gniazdka (tj. plastikowej osłonki), nie oznacza to, że trafiam w odpowiadające dziurki w bebechach pod spodem. Mocuję się jakieś pół godziny i jestem w stanie korzystać z jednego z trzech gniazdek w pokoju.
Do dziś nie wprowadziłam się do końca, bo są tu ciekawsze rzeczy do roboty. Do dziś nie mam też więcej niż to jedno gniazdko.
Stan w miarę obecny:

I mój nadwiędnięty kwiatek na nowym parapecie:

Dostałam też 4 z Nordic Architecture. Uh, geniuszem nie jestem. Pozdro dla tych, co mają same piątki (a są tacy wśród Stałych Czytelników, wiem to!).