Takie dni utwierdzają mnie w mniemaniu, że jestem wyjątkowa.
A oto, co mi przyszło do głowy: to nic, że od tygodnia pada, to nic, że prognozy mówią, że nie przestanie padać do czerwca, mam rower, wodoodporne ciuchy, zaoszczędzę na biletach. Świetnie! Na mapie wygląda tak przyjemnie!
Więc wstaję rano, trzy godziny wcześniej niż wszyscy (jestem wyjątkowa!), ubieram się dziwacznie, w jakieś czarne trykoty z pieluchą, na to spodnie od sztormiaka, kurtka, rękawiczory, adidaski dla niemieckich emerytów, plecak wypchany po brzegi ciuchami na zmianę, uh uh, tak obładowana jadę sobie z mapą w kieszeni.
Mapa niezbyt dokładna, w Bóg wie jakiej skali, więc się gubię. Daję sobie 1,5 godziny na dotarcie na miejsce, a jeśli się zastanawiacie, ile to kilometrów, to powiem, że też chciałabym wiedzieć.
Jadę, jadę, pada, a kiedy tu pada, to pada w poziomie i zawsze w twarz (nie wiem, jak to się dzieje). W pewnym momencie, zza skał wyłania się woda, morze, jejku, gdzie jestem, nie powinno być morza. Więc - zgubiłam się - w bardzo pięknym miejscu - ale się zgubiłam. Próbując odkryć, gdzie jestem, pędzę od jednego skrzyżowania do kolejnego - jakaś duża ulica, może ma nazwę? może jest na mojej mapie? Moje wodoodporne ubranie zmienia się w małą saunę, adidasy dla niemieckich emerytów w mokre kłapciaki.
Pominę resztę tych żenujących przygód - docieram na miejsce 10 min przed czasem, wskakuję do łazienki i przebieram się, przyklepuję mokre włosiska, wycieram twarz, staram się wygladać jak człowiek.
Oczywiście wszyscy inni pojechali autobusem.
Za to w powrotnej drodze wcale się nie spieszyłam, świeciło słońce, podążyłam własnymi śladami, przejechałam się wzdłuż wybrzeża; liczyłam potem w domu - w obie strony około 56 km.
Na zdjęciach niekolejno mój rumak, trasa, widoczki i domki-dziwadełka.










Brak komentarzy:
Prześlij komentarz